Piątek to odpowiednia pora na kolejną osobę w ramach cyklu „Historie autentyczne”. Poznajcie Ewę Majchrzyk-Hes, projektantkę, mamę i kobietę przedsiębiorczą, której historia autentyczna na pewno zainspiruje wiele kobiet i nie tylko!
Historia autentyczna #11 – Ewa-Majchrzyk-Hes – O pasji do projektowania, planowania i własnym biznesie!
Od pewnego listopadowego dnia, gdy siedziałam z filiżanką kawy przy akademikowym stoliku i nie wiedziałam co ze sobą począć. Na podłodze leżały moje rozsypane projekty, szkice do linorytów, jakieś rysunki, a ja zamiast iść na WF, zastanawiałam się, który pożar gasić na początek. Rzecz jasna, pożary wznieciłam sama, bo przecież ze wszystkim miałam zdążyć. Deadliny mogą działać motywująco, ale gdy jest ich dużo to raczej rozkładają nas na łopatki. Ja swoje plecy miałam wtedy mocno przylegające do ziemi. Wtedy zrozumiałam, że plan zajęć na uczelni nie wystarczy, by skutecznie planować.
Na robienie list „do zrobienia” wpadłam sama, ale dopiero od mojego taty dowiedziałam się, czym się różni zadanie od projektu. Pokazał mi też fajną metodę arbuza.
Chodzi o to, że zwykłe zadania są jak czereśnie. Wkładasz całą do buzi i wypluwasz pestkę. Szybko, smacznie i bez ceregieli. Takie większe zadania i projekty są już jak jabłka, musisz je ogryźć na około lub podzielić na mniejsze części. Nie da się ich zjeść na jeden raz. Mało tego, musisz zachować ciągłość, bo inaczej miąższ zbrązowieje. Jeśli zabierzesz się za taki jabłkowy projekt lub zadanie, zakładasz sobie więcej czasu i robisz je kawałek po kawałku bez większej przerwy. Jeśli oderwiesz się od pracy na dłużej, może być Ci ciężko wrócić z powrotem i zaczynasz myśleć o odłożeniu na potem. A potem… wiesz, miąższ brązowieje i zadanie jest mało atrakcyjne 😉
Ostatni rodzaj to duże projekty, które są jak arbuz. Nie da rady wepchnąć go sobie całego do buzi jeśli nie jesteś anakondą, a i tak wąż trawiłby go kilka dni. Musisz go podzielić na równe części i zjadać kawałek po kawałku. Jeśli arbuz jest sporej wielkości, ciężko jest go zjeść za jednym razem i trochę odkładasz na potem. Tak samo jest z projektem. Dzielisz go na części i działasz kawałek po kawałku, ale jeśli będziesz zajmować się wyłącznie nim to Twój umysł w końcu się zmęczy ciągłą pracą nad tym samym. Jeśli jest tak możliwość, to dobrze w między czasie coś przekąsić w trakcie – albo jakieś czereśniowe zadanie, albo jakiś jabłkowy projekt. Praca nabiera wówczas smaku.
I tak od tego wszystko się zaczęło. Dowiadywałam się o innych metodach, dużo eksperymentowałam i wdrażałam u siebie nowe rzeczy. Okres studiów i pracy to był czas laboratoryjny. Przyglądałam się nie tylko sobie w kontekście zarządzania swoją pracą, ale także innym. Zaczynałam dostrzegać różnice między samodzielnym planowaniem, a planowaniem w zespole, różnice między kobiecym i męskim podejściem do zarządzania sobą w czasie i motywacją. Ciekawostką jest fakt, że bywają wyjątki i kobieta może mieć męskie podejście, a mężczyzna kobiece. Ja jestem takim wyjątkiem. Między innymi lubię rywalizację i walkę, znacznie gorzej u mnie z relacyjnością.
Co daje Ci planowanie?
Wolność wyboru oraz miejsce na kreatywność i spontaniczność. To dla mnie bardzo ważne zarówno dla mojego rozwoju jaki i rozwoju moich przedsięwzięć biznesowych.
Uważam, że mieć całkowitą wolność wyboru można wtedy, gdy nic nie wisi nad nami.
Jednak w życiu tak nie jest. Mnóstwo rzeczy ma wpływ na nasze działania i decyzje. Mimo to, na wiele spraw możemy mieć wpływ i dzięki temu zwiększyć obszar nad którym będziemy mieć kontrolę. Jedną ze wspomagających metod jest systematyczne i dobre planowanie. Można przewidzieć w ten sposób wiele z tego co może się wydarzyć, a przez to mieć ową wolność wyboru.
Lubię zasiąść wieczorem, podsumować dzień i zaplanować następny. Widzę, gdzie mogę mieć problem z realizacją zadań, a gdzie może pójść jak z płatka. Uważam, że to poczucie kontroli wcale nie jest złudne. Jeśli wiem, że w danym dniu mam zaplanowane szkolenie, to będę zmęczona, by zaprojektować wzór na tkaninę dla klienta. Znam też dzięki temu swój rytm pracy.
Wiem, kiedy w ciągu dnia najlepiej mi się projektuje nowe motywy, a kiedy przelicza wzór na maszynę dziewiarską. Oprócz codziennej listy zadań stosuję zaawansowaną formę techniki pomodoro. Najprostsza jej forma to praca przez 25 minut wyłącznie nad jednym zadaniem, a potem przerwa 5 minut. Potem po kilku takich „pomidorkach” można sobie zrobić dłuższą przerwę, 15-20 minut. Ja stworzyłam sobie grę: „Pomidorowy Samuraj”, w którą grywam czasami także na swojej facebookowej grupie. Z pomodoros składamy sobie własne combosy dzienne i wyzwania dołączając do nich złote jabłka czy bazylię. Pomodoro pomaga w skupieniu, ale także dzięki niemu walka ze prokrastynacją jest dużo efektywniejsza, ze względu na formę gry motywacja jest wyższa, a jeszcze jeśli gra się w nią w kilka osób, to rywalizacja fajnie nakręca do działania. Owszem można w niej oszukiwać, ale z drugiej strony to trochę tak jakby poprosić komputer, by sam ułożył za nas pasjansa.
Planując musimy wykazać co najmniej minimum kreatywności. Gimnastykowanie umysłu jak i co zrobić danego dnia, by mieć na czas na działania to taka najmniejsza rzecz w tym wszystkim. W przypadku celów długoterminowych, złożonych projektów, czasem realizowanych z innymi osobami potrzebujemy większej dozy pomysłowości w poszukiwaniu rozwiązań. A mięsień ćwiczony zwiększa swój rozmiar i siłę 😉 Z tego powodu planowanie nie tylko potrzebuje twórczej postawy, ale także rozwija w nas nieszablonowe podejście także w innych obszarach naszego życia. Podam tu przykład techniki MoSCoW, która sama w sobie służy planowaniu zadań potrzebnych do realizacji danego celu, a z drugiej strony doskonale sprawdza się także w przypadku projektowania produktu lub usługi. Ja sama bardzo ją lubię i stosuję ją w obydwóch przypadkach.
A co ze spontanicznością w planowaniu?
Wspomniałam na początku o spontaniczności. Często słyszę, że ktoś nie lubi planować, bo lubi działać spontanicznie. Ja sama wierzę w spontaniczność taką, na którą jest miejsce i przestrzeń. Jak tu być spontanicznym, gdy trzeba gasić pożary? Wrócić mogę wtedy do tego co napisałam o wolności wyboru. Jedno z drugim ściśle się wiąże, bo mamy ochotę na spontan wtedy, gdy nas nic nie trzyma. No, chyba, że to spontaniczność wymuszona, czyli taka, gdy wszystko się wali więc my i tak mamy to gdzieś.
Przykład:
Zostało mi 24 godziny do egzaminu, a ja nie umiem nic. Pójdę spontanicznie na piwo, bo i tak spontanicznie zleję ten egzamin. A gdyby tak rozplanować sobie naukę, rozbić ją na mniejsze kawałki? Potem dla odświeżenia umysłu można robić spontanicznie cokolwiek, przecież zdążę na czas nauczyć się wszystkiego do egzaminu. Nie lubię takich sytuacji, jasne, że są bywa, że niczego nie planuję. Wiem jednak, że po prostu nie muszę tego robić, bo przygody, które mogą mnie spotkać są wyłącznie przyjemne i miłe do wspominania, a ja sama nie muszę zaprzątać sobie głowy tym, że o czymś zapomniałam i konsekwencje tego będą nieciekawe.
Dlaczego warto planować?
Mówię o tym, że warto planować cele długoterminowe najlepiej moją metodą Bonzai. Opowiadam o zaletach takiego nawyku, ale zdaję sobie sprawę z tego, że charaktery, osobowości, rodzaj pracy mamy bardzo różny. Ktoś musi sam przekonać się do tego co mu najbardziej będzie odpowiadać. Niektórzy mają plan dnia narzucony przez coś lub przez kogoś, planują prawie wyłącznie obiady, albo wycieczki w rodziną. Inni natomiast potrzebują bardzo precyzyjnych strategii na dany dzień, tydzień, następne dwa lata. Precyzyjne w tym kontekście oznacza dla mnie bardzo dokładnie przemyślane, a nie rozplanowane minuta po minucie.
Wierzę w swoją metodę Bonzai, ale wiem też, że nie ma metod idealnych. Z tego powodu, o którym pisałam wcześniej jednemu sprawdza się to, a innemu tamto. Przekonuję nie do planowania, a do poszukania własnego sposobu ogarniania swojego czasu.
Jest coś jeszcze w tym wszystkim o czym warto wspomnieć – zabawa i przyjemność. Staram się pokazać innym, że nawet budowanie strategii dla swoich sprzedażowych działań nie musi składać się z nudnego podliczania słupków w excelu. Arkusz kalkulacyjny można zamienić na ekscytującą planszę do gry, do której można zaprosić nawet współpracowników. Wierzę w to co napisał J. Huizinga, że wszyscy jesteśmy homo ludens, że u podstaw naszych działań znajduje się zabawa i współzawodnictwo. Myślę, że między innymi stąd bierze się popularność bullet journal i map myśli.
Na czym dokładnie polega Twoja metoda planowania Bonzai?
U podstaw tej metody leży myślenie nielinearne, czyli takie, gdzie problem stawiany jest w centrum, a nie na końcu drogi. Dokładnie tak jest z Bonzai.
Swoje przedsięwzięcie najlepiej wyobraź sobie w kształcie drzewa, które miałoby rodzić owoce – efekty.
To jakie będziesz zbierać plony zależy od tego jak i w jaki sposób będziesz pielęgnować swoje drzewko.
Bonzai składa się z pięciu głównych zasad:
Początek – to taki rodzaj ziarenka, z którego wyrośnie potem Twoje przedsięwzięcie. To zasada, od której biorą początek pozostałe cztery. Chodzi o to, by przemyśleć dokładnie czym jest nasz cel, czy jest spójny z nami samymi, z naszymi priorytetami, wartościami. Jakie pragnienia zaspokaja, czyli po co on nam w ogóle potrzebny. Jeśli podejdziemy do tej zasady uważnie, unikniemy wielu błędów, a z własnych przemyśleń będziemy mogli czerpać motywację i inspirację w chwili zwątpienia. Ważne jest, by dokładnie zbadać swoje przedsięwzięcie, bo nie ma nic gorszego chyba niż rozwijanie czegoś przeciwnego nam albo będącego tak naprawdę czyimś pomysłem.
Zasoby – korzenie naszego drzewka. Warto znać nie tylko swoje możliwości wynikające na przykład z analizy SWOT, ale także zasoby, które będę nam potrzebne w przyszłości. Zdarza się, że gdy planujemy dopiero rozpocząć nasze przedsięwzięcie okazuje się, że nie mamy jakiegoś podstawowego zasobu i naszym pierwszym celem zanim zaczniemy rozwijać swoje drzewko jest zdobycie go. Dlatego lepiej jest wiedzieć to na początku niż potem porzucać przedsięwzięcie na rzecz gorączkowego poszukiwania tego, czego brakuje.
Trzon – pień, który przerabia nasze zasoby, w konkretne działania. W zależności od rodzaju przedsięwzięcia może przybierać bardzo różne formy. Dla jednego może być to pracownia, w której opracowywane są wszystkie produkty i oferty, w której tworzone są materiały promocyjne i reklamowe i w której spotykać się można z klientami. Dla drugiego może to być gabinet, z którego zarządza swoją firmą. Dla jeszcze innego laptop, w którym ma zapisane wszystkie oferty firmy, z którą współpracuje oraz wszystkie potrzebne kontakty.
Każdy taki trzon zawsze oprócz tego, że jest centrum dowodzenia, w którym wykorzystywane są zasoby do konkretnych działań, to także miejsce procesów operacyjnych. Instrukcje, schematy działania, metody same w sobie nie generują efektów, ale dzięki nim przetwarzanie zasobów działa sprawnie.
Działania – gałązki naszego bonzaiowego drzewka. To one mają generować określone efekty. Nie może ich być więcej niż pięć. Nie jest to mój wymysł. Dawno już temu psychologowie i socjologowie zauważyli, że człowiek w swoim życiu, w pracy może kontrolować efektywnie najwyżej pięć obszarów. To samo tyczy się naszej pamięci – więcej niż pięć elementów rodzi problem. W Bonzai zasada działań mówi o pięciu obszarach, w których możesz rozwijać swoje przedsięwzięcie. Jeśli jest ich więcej, możesz nie mieć możliwości czasowych i energetycznych skupić się efektywnie na każdym z nich. Czasem rozwiązaniem jest delegacja jakiejś gałązki komuś, a czasem rezygnacja lub pozostawienie jej na wymianę, gdyby któreś z działań nie przynosiło efektów przez dłuższy czas.
Efekty – owoce, na początku drobne, a z czasem coraz większe i soczystsze. Skupienie wyłącznie na głównym efekcie powoduje, że nie doceniamy swoich pojedynczych starań i tracimy motywację. Jeśli natomiast potraktujemy to co chcemy w danym czasie osiągnąć jako sumę efektów zebranych z każdego obszaru, motywacja rośniej z każdym najdrobniejszym owocem naszej pracy. Największe znaczenie ma przy tej zasadzie fakt, że dzięki skupieniu się na efekcie z danego obszaru, a nie z całości, łatwo sprawdzić co szwankuje.
Te pięć zasad to taka matryca, która sprawdza się zarówno przy osobistych celach jakie chcemy zrealizować, jaki i przy budowaniu strategii dla małej firmy lub przy różnego rodzaju projektach. Przydaje się w przypadku, gdy nie tyle ważne jest samo osiągnięcie końcowe danego przedsięwzięcia, co jego rozwój. Nadaje się do złożonych projektów, które trzeba rozwijać w wielu obszarach. Nie nadaje się za to zupełnie do celów, które należy realizować w jednym obszarze, krok po kroku.
Ciężko pisać według Bonzai książkę, ale znam osoby, którym osoby, które pisały pracę magisterską tą metodą. Nie bardzo wyobrażam sobie na przykład naukę jazdy na nartach w ten sposób, bo tam wszystko jest następstwem poprzednio zdobytej umiejętności. Natomiast w przypadku gry na instrumencie, gdzie edukacja jest wielotorowa trwają obecnie testy, które mam dużą nadzieję zakończą się sukcesem. Na koniec muszę także wspomnieć o osobowości planującego.
Nie każdemu może przypaść Bonzai do gustu tak samo jak każda inna metoda, której podstawą jest myślenie nielinearne. Ono samo w kulturze zachodniej dużo mniej jest zakorzenione niż w kulturze wschodniej, gdzie ważne jest tu i teraz jako miejsce spotkania przeszłości z przyszłością. Dla Europejczyka może to rodzić poczucie chaosu. U nas bowiem ten proces często zachodzi bardzo liniowo: przeszłość jest za naszymi plecami, teraźniejszość tu gdzie stoimy, a przyszłość na wyciągnięcie ręki. Niestety zdarza się, że rękę trzeba mieć długą, albo czasem jej po prostu nie starczy. Dla mnie samej wygodniejsze jest wschodnie myślenie, ale dla kogoś innego może być całkiem na odwrót. Stąd jednemu Bonzai bardzo pasuje, a innemu znacznie mniej.
Co jest najtrudniejsze w prowadzeniu biznesu online?
Uch… biznes online! Nadal! Przez kilkanaście lat mój biznes był mocno stacjonarny. Zajmowałam się wyłącznie projektowaniem wzorów tkanin i tapet. Online ograniczało się prawie wyłącznie do przesyłania maili i utrzymywania strony z portfolio. W końcu znajomy namówił mnie na pisanie wzorniczego bloga. To była pierwszy krok w stronę biznesu online. Pisałam na nim na temat tego jak wygląda praca nad wzorami, o funkcji koloru w modzie i we wnętrzach, trochę było w nim ciekawych historii związanych ze wzornictwem. Najbardziej czytaną i lubianą była o jedwabnych chustach Hermes, które ważą zawsze 63 gramy. Tyle samo ponoć waży dusza kobiety. Blog już nie istnieje. Okazał się gałązką, która rodziła całkiem ładne, soczyste owoce, ale nie ten rodzaj, który był mi potrzebny. Jeśli przyjąć, że Hess Designers to jabłoń, to blog rodził smaczne gruszki. Czasem zdarzały się też wpisy ogólnie o pracy w małej firmie. Jeden z takich wpisów poświęcony był właśnie Bonzai. Po jego bardzo dobrym odbiorze wiedziałam, że muszę przetestować swoją metodą na większej grupie i wypuścić ją w świat. Do bloga zamierzam teraz wrócić, bo będzie miał teraz inne przeznaczenie niż wcześniej. Czy będzie efektywny? Dopiero zobaczę.
Od czasu pierwszego wpisu i założenia Fanpage najpierw dla Hess Designers, potem dla Bonzai minęło sporo czasu. Nadal uczę się wielu rzeczy i nadal wiele z nich jest dla mnie kosmiczną nowością. Dopiero niedawno stwierdziłam, że lepiej sprawdza mi się robienie wielu rzeczy po swojemu. Przykładem jest moja bonzaiowa grupa na Facebooku. Działałam na niej według wskazówek innych, ale niewiele z tych rzeczy przynosiło efekty. W końcu zaczęłam działać po swojemu. Grupa zamieniła się Port Bonzai, gdzie spotykają się kapitanowie wspaniałych statków i okrętów. Tak bowiem nazywamy swoje przedsięwzięcia, które chcemy rozwijać. Mamy tam swoją stocznię, przystań, rynek, a nawet tawernę. Każde z tych miejsc ma dokładnie określony cel: jedno służy edukacji w zakresie planowania, drugie wyzwaniom i grom, a inne jeszcze temu, by móc pochwalić się swoim sukcesem lub po prostu podyskutować z barmanem i innymi kapitanami.
Mimo to prowadzenie biznesu online to nadal mój niezbadany ocean i znacznie lepiej czuję się na sali szkoleniowej niż na webinarze czy livie.
Opowiedz mi o swojej karierze zawodowej. Jaka jest Twoja historia?
To długa bardzo historia, ale że najczęstszy temat w tym wywiadzie to planowanie, opowiem swoją historię związaną z Bonzai. Ma on już trochę czasu jako metoda. Ale to czas spędzony również na rozwoju i testowaniu, potem dopiero wyjęłam go z szuflady.
Historia zaczęła się mniej więcej dwa lata po dniu, o którym pisałam na początku. Wróciłam do akademika z dwoma torbami pełnymi folderów, katalogów i materiałów promocyjnych firm z ostatnich targów Heimtextil we Frankfurcie. Dostałam je od pani, która zajmowała się promocją i marketingiem w firmie, w której właśnie zaczęłam pracować jako projektantka. I tu pojawił się problem. Studiowałam dziennie, piątki co prawda miałam wolne i wtedy mogłam jechać do pracodawcy z projektami, ale i tak nie wiedziałam jak to wszystko razem pogodzić. Byłam na wydziale grafiki warsztatowej, miałam wiele zajęć, których nie mogłam sobie odpuścić. Historii sztuki można było próbować się uczyć przed samym egzaminem, ale dłubanie linorytów i malowanie obrazów wymagało czasu. „Nie da się płynąć w dwóch łodziach jednocześnie” – powiedział mi kiedyś profesor na zajęciach malarstwa. Chodziło o inną sytuację, ale problem był dokładnie ten sam. Wtedy wpadłam na to, że tak naprawdę to nigdzie nie muszę płynąć. Przecież nawet studia są rodzajem planu, który składa się z wielu obszarów: malarstwo, angielski, grafika, struktury, historia sztuki itd. Nikt przecież nie dłubie w jednym roku linorytów, podczas gdy w następnym zajmuje się grafiką komputerową. Dlaczego jednym z tych obszarów nie mogłoby być projektowanie wzorów firan?
Tak narodziła się zasada Działania. Na końcu okazało się, że nie tylko mam czas na studiowanie i pracę, ale także na stworzenie „Weekendowej Akademii”. Spotykaliśmy się w weekendy (pracę ustawiłam sobie, by jeździć co dwa, trzy tygodnie), braliśmy klucze od pracowni, namawialiśmy kogoś do pozowania i tworzyliśmy obrazy i rysunki. Po pewnym czasie przychodzili do nas także wykładowcy, którzy mieli okienka w zajęciach ze studentami i tak sami z siebie robili nam korekty. Fajnie było.
Fajnie było, ale się skończyło. Zaraz po studiach zaproponowano mi pracę na etat w macierzystej firmie, czyli w tej, w której projektowałam wzory. Do moich obowiązków należało także opanowanie programu do przenoszenia wzorów na maszynę i … nauka podstaw tkactwa i dziewiarstwa, o którym miałam blade pojęcie. Szybko zrozumiałam, że nie jest to praca moich marzeń. Siedziałam i godzinami obrabiałam projekty, które kupowane były z zewnątrz. Na własne nie miałam czasu. Przychodziłam do swojego maleńkiego pracowniczego mieszkanka wiecznie zmęczona i zła. Pewnego dnia pijąc kawę zapatrzyłam się w fabryczny, ceglany mur, który widziałam z okna mojego pokoju. Pomyślałam sobie, że oddziela mnie on od moich marzeń, wartości i priorytetów. Zaszkliły mi się oczy, kawa zasmakowała jakoś ziemiście.
Wtedy zaczęła się rodzić zasada Początku. Zaczęłam dużo czytać o rozwoju osobistym, o motywacji i przeszkodach w działaniu. Odkryłam jak bardzo ważny jest dobry wybór swojego celu czy przedsięwzięcia. Jak bardzo mocno efektywność naszych działań zależy od naszych przekonań i nawyków. Wiedziałam, że to nie jest miejsce, w którym chcę być. W takim razie gdzie chcę?
Odpowiedzi było mnóstwo, ale stworzenie zasady Zasobów zawdzięczam mojemu mężowi i… złamanej nodze. Pech chciał, że pewnego dnia poślizgnęłam się i rąbnęłam całym swoim pięćdziesięciokilowym ciałem na kostkę prawej stopy. Hm… strach pomyśleć co by teraz było, gdy czas dodał mi kilku kilogramów uroku osobistego. W każdym razie noga nadawała się na chirurgiczny warsztat i jak się potem okazało prawie roczną rekonwalescencję z przerwą na oczekiwanie na drugą operację. Nie chciałam wracać do pracy, ale nie miałam pomysłu co mam robić. Wtedy przyjechał do mnie mój mąż, wówczas jeszcze narzeczony i odbyliśmy poważną rozmowę na temat moich umiejętności, możliwości, stron mocnych i słabych oraz doświadczenia. Na koniec kawa smakowała wyśmienicie. Wiedziałam co chcę robić. Ba! Miał mi w tym dopomóc mój mąż, który zobaczył ciekawą korelację między naszymi zasobami. Tak powstało Hess Designers. A ja pierwszy raz pomyślałam o metodzie Bonzai, która wówczas była bardzo mglista jeszcze i nie miała swojej nazwy.
Kilka razy drzewa traciły liście w Cieszynie, gdzie mieliśmy swoją pracownię zanim opanowałam trudną sztukę zarządzania mikroprzedsiębiorstwem. Piszę to bez sarkazmu, ponieważ wtedy mało w internetach było na temat prowadzenia firmy, a książki często były przedrukiem zachodnich publikacji, które niewiele miały wspólnego z polskimi realiami. Polscy autorzy pisali za to o dużych firmach, które mają całkiem inne problemy niż te małe i malutkie. Teraz jest tego znaczenie więcej, ale nie znaczy, że lepiej. Wyszukanie złotej igły w stogu bezwartościowego siana jest równie trudne co wtedy, gdy wiedzy na temat prowadzenia małej firmy było tyle, co złota w słomie. Ulegało to jednak zmianom. Ustawa o preferencyjnym ZUS spowodowała, że coraz więcej osób decydowało się na otworzenie firmy. Dodatkowo Urzędy Pracy wspomagać zaczynały finansowo takie przedsięwzięcia. Coraz więcej szkoleń i warsztatów powstawało dla świeżutkich jak szczypiorek przedsiębiorców. Biegałam na niektóre z nich, aż którego dnia, aż któregoś dnia na jednej z powerpointowych prezentacji zobaczyłam infografikę z drzewkiem. Doznałam olśnienia. Mój biznes jest jak owocująca jabłoń!
Na drugi dzień usiadłam i dokładnie rozpisałam swoją strategię i plany według swojej metody. Działałam już z jej pomocą wcześniej, ale każda z zasad była trochę w oderwaniu od drugiej. W między czasie dowiedziałam się jak ważne jest stworzenie trzonu dla przetwarzania zasobów w działania i sprawdzanie efektów. Dzięki mojej metodzie w naszej pracowni nie zajmowaliśmy się tylko firankami, ale tworzyliśmy odjechane projekty dywanów z sukna góralskiego, czy makiety tapet winylowych stworzone z papieru toaletowego. Owe tapety przeżyły trzykrotnie cykle życia obliczone dla tego typu produktów, a my sami przede wszystkim dość długo byliśmy kojarzeni z tym wzorem. Wszystko grało idealnie, ale do czasu.
Rynek wschodni, na którym działali niektórzy nasi klienci zaczynał się załamywać, by w końcu zamknąć się prawie całkiem. Skutkowało to u nas mniejszymi zamówieniami. Część klientów, która skupiała się najwięcej na rynkach wschodnich zaczynała przeżywać poważny kryzys. Swoją drogą myślę, że to jeszcze jeden powód, by nie skupiać się tylko na jednym obszarze. Jeśli działasz bonzaiowo i kontrolujesz kilka, to jeśli któryś się zawali masz jeszcze inne, na których przetrwasz. Tak było z nami.
Odpadli wtedy wszyscy nasi klienci związani z wzorami firan żakardowych. Gdybyśmy skupiali się tylko na nich wówczas moglibyśmy zatonąć z braku zleceń. Skupiliśmy się więc na innych obszarach i okazało się, że wielu z naszych klientów poszukuje nie tylko wzorów, ale także ciekawych kolorystyk czy trendów na nachodzący sezon – stworzyliśmy z tego nową usługę. W między czasie okazało się, że mamy także dostęp do bardzo dobrej jakości lnu. Moją pracą dyplomową były linoryty odbijane na tkaninie, więc… zasób był, pomysł był, zaczęliśmy drukować nasze autorskie tkaniny ręcznie. Kolekcja Tangram została doceniona na Gdynia Design Days w 2016 roku.
Metoda miała się dobrze, była opracowana od korzeni po czubek korony. Zaczynała pomagać nie tylko w moim biznesie, ale także moim znajomym, klientom, którzy prowadzili mniejsze przedsiębiorstwa. „Mam problem z moim bonzai i nie wiem jak to zrobić”- usłyszałam pewnego dnia od koleżanki. „Bonzai?” – zapytałam – „kiedy ja się nie znam na drzewkach bonsai”. Dowiedziałam się, że tak nazywa moją metodę koleżanka, której moja bliżej nieokreślona jabłonka kojarzyła się z bonsai, które trzeba pielęgnować od korzeni, dbać o zdrowy pień i obcinać nierentowne gałązki. Postanowiłam metodę przetestować na większej grupie. Zebrałam prawie dwieście osób z różnych branż i z różnych doświadczeniem. Testy wyszły pomyślnie, ale ja dzięki temu pokazałam Bonzai światu. Sama metoda jest opracowana w całości już dawno, ale ciągle lubię ją testować do nowych rzeczy i sprawdzać jej możliwości wykorzystania.
Jakiej rady udzieliłabyś innym kobietom przedsiębiorczym?
Raczej nic konkretnego ponadto, żeby nigdy nie wierzyły w to, że w biznesie nie trzeba wyważać drzwi i na nowo wynajdować koła. Owszem drzwi raz wyważone są zawsze otwarte, a koło dawno pomaga ludzkości, ale to tylko oznaka tego, że problem został w ten sposób rozwiązany. Istnieje jednak wiele możliwości rozwiązywania tych samych problemów, nie wszystkie zostały odkryte. W końcu gdybyśmy poprzestali tylko na wynalazku samego koła, nigdy nie jeździlibyśmy samochodami.
Poza tym by wykorzystywały swoje zasoby, by tworzyć swoje przedsięwzięcia, bo w nich tkwi unikalności firmy i oferty. Podpatrywanie konkurencji, działanie kropka w kropkę dokładnie według wskazówek i wytycznych marketingowych specjalistów to jak pływanie za czymś kilwaterem. Mamy zatrzęsienie różnych świetnych narzędzi, fajnie i efektywnie jest wykorzystywać je do swoich przemyślanych strategii niż według podanych skryptów.
Z czym miałaś największe wyzwanie?
Największym wyzwaniem było pogodzenie macierzyństwa z pracą. Byłam przekonana, że niewiele się w moim życiu zmieni. Może tylko trochę mniej będę pracować pod koniec ciąży i tak zaraz po porodzie. Wszak moja kuzynka na dzień przed porodem pieliła grządki, a moja koleżanka kilka dni później grała koncert. „Czemu miałoby być ze mną inaczej?” – myślałam sobie. W pierwszych miesiącach jeździłam na szkolenia dla mikroprzedsiębiorców i w sumie tylko raz zrobiło mi się słabo na widok szarlotki podanej gdzieś na przerwie. Moje dziecię w brzuchu uczyło się między innymi po co komu pozycjonowanie i jak ogarnąć Google Analytics. Ciąża nie choroba, ale…
W piątym miesiącu ciąży najwyraźniej moje dziecko bardzo zainteresowały owe zagadnienia SEO, bo synek stwierdził, że ma dość czekania na poród i ma zamiar wyjść na świat. Szpital był wyautowaniem z życia firmą i po części swojego też. Szczegółów myślę, że łatwo się domyśleć i nie ma sensu o nich pisać. Za to po urodzinach już było fajnie. Pewnie, że nie dałam rady od razu po kliku dniach wrócić do pracy. Dałam sobie trochę czasu i potem wróciliśmy z powrotem. I wtedy moje dziecko zajęło się planowaniem i zarządzaniem projektami w firmie. Pierwsze co poleciało to technika pomodoro. Miałam sobie robić przerwę nie co 25 minut, tylko według karmień, które były bardzo zależne od zachcianek nowego dyrektora.
Z czasem się w pracy dotarliśmy i dawaliśmy sobie radę coraz lepiej. Zapisałam się nawet na angielski i wyskakiwałam na karmienie w przerwie. Pan dyrektor w tym czasie hasał lub spał w zaadaptowanym przez jego tatę na ten czas bagażniku na plac zabaw. Bagażnik Berlingo po złożeniu foteli dawał całkiem niezłe możliwości aranżacyjne i mieścił obydwóch moich mężczyzn, czasem i mnie trzecią. Dopóki pan dyrektor nie został przeniesiony do przedszkola, praca z nim przy boku była dla mnie wyzwaniem. Nawet teraz, gdy jest starszy i jest w domu ciężko mi się przy nim pracuje. Warte za to zanotowania jest to, że nie ma problemów z tym mój mąż, który doskonale daje sobie radę w pracy z dzieckiem u boku.
Ewa, ogromnie dziękuję za podzielenie się swoją historią autentyczną!
Tkaniny Ewy znajdziecie tutaj. A o metodzie Bonsai więcej tutaj.